Noc spłynęła na stepy i wzgórza Westlandu,
kraina, której granice rodziły się z jego słów,
gdzie każdy kamień znał echo jego myśli,
a rzeka—ta sama rzeka—szeptała legendy
o jego czynie, szaleństwie, wizji przyszłości.
Stał tam, na moście, jak pomnik czasu.
Polityk, którego pióro kształtowało prawo,
ojciec założyciel, co ziemi nadał imię,
mikrozof, co pytał o prawdę ukrytą w milczeniu,
i poeta, co fraszki pisał dla przyszłych pokoleń.
A jednak dziś, gdy rzeka lśniła srebrnym pasem,
ciężar Westlandu, ciężar jego marzeń,
przytłoczył go jak kamień przypięty do duszy.
"Myśl moja, jak nurt tej rzeki,
wijąca się, płynąca, lecz bez końca—
czyż jest sens w tej podróży?
Czyż Westland mnie jeszcze potrzebuje,
gdy mikroświat mi się już znudził?"
Zdjął z ramion czarny płaszcz,
ozdobiony na piersi flagą, którą sam stworzył,
ciężki od złotych nici zasług i chwały.
Pod stopami czuł wilgoć ziemi,
ziemi, którą wywalczył,
ziemi, którą teraz opuszczał.
Rzeka, wieczna i milcząca,
przyjęła go bez pytania,
bez protestu, bez wyroku.
Skoczył powoli, acz pewnie,
jakby wchodził do świątyni—
do miejsca, gdzie Umysł gaśnie,
niczym płomień w lampie.
Kiedy wody otuliły go chłodnym objęciem,
ostatni oddech był jak westchnienie ulgi.
Oczy zamknął, ale widział jeszcze Westland—
jego wzgórza, jego ludzi, jego rzeki—
i poczuł, jak znika,
rozmywa się w nurcie,
jakby nigdy go nie było.
Świt przyniósł ciszę, której szukał.
Rzeka płynęła dalej, jak zawsze,
niosąc w swoich wodach
ostatni sekret jednego z Ojców Westlandu,
tego, który budował świat,
by sam w nim zniknąć.